Jesień to taki dziwny czas, kiedy o szesnastej po południu robi się już ciemno, a na łepetynę ni stąd, ni zowąd zaczyna padać śnieg. Nic dziwnego, że w nastroju bardzo minorowym jechałem do Lublina i choć zapowiadało się, że całkiem nieźle zarobię na tym zleceniu, jakoś mi to humoru nie poprawiało za szczególnie. Nawet te niecałe 180 kilometrów trasy dłużyło się jak siedem nieszczęść i chyba tylko cudem się za kółkiem nie pospałem i dojechałem bez problemu na miejsce. Czytaj dalej...